A nasz tata jest ... Polakiem

Przed drzwiami stoi mała dziewczynka. Żeby zobaczyć klamkę, musi wysoko zadrzeć główkę. Wyraz jej dużych, przestraszonych niebieskich oczu wskazuje, że nie są to drzwi do szkolnej klasy. A ona nie idzie się bawić z innymi dziećmi. Ośmioletnia Iwonka Polonia Pomorska nie chce „tam wchodzić” i rozmawiać z „tym panem”. Owo „tam”, to sala przesłuchań sądu rodzinnego w Wiedniu. A „panem” jest sędzia Robert Protic.

Wojciech pomorski i córki

– Tritt ein mein Schatz  – prosi ją mama. – Nein – odpowiada ze łzami w oczach dziewczynka. Po kilku minutach daje się jednak przekonać. Chwyta za rękę swoją dwa lata starszą siostrę Justynkę i razem wchodzą do pomieszczenia. Mama zostaje za drzwiami. – Czy boisz się swojego taty? – pyta ją sędzia. W ponurym pomieszczeniu dziewczynki siedzą sam na sam z mężczyzną. – Boję –odpowiada Iwonka. – A powiedziałaś mu o tym? – Nie, nie mówiłam. Ale w domu była policja, bo tata chciał nas siłą wywieźć do Polski –recytuje. I dodaje, że nie chce widzieć ojca, ponieważ „on wcześniej zawsze bił dzieci”. Sędzia protokołuje, że małoletnia Iwonka Pomorska bardzo dobrze to sobie przypomina. A przecież wie, że Tanja Pomorska zabrała córeczki od męża Polaka, gdy Iwonka miała zaledwie trzy latka. Sędzia zapisuje jeszcze, że 8-latka chodzi do drugiej klasy i zna kilka słów po angielsku. I że polski znała wcześniej, ale teraz już nie.

Jeżeli Pomorskiemu zezwolimy mówić po polsku z jego córkami, to wszystkie narodowości w Niemczech będą chciały mówić w swoich językach – oto fragment wewnętrznej korespondencji Jugendamtu (Urzędu ds. Młodzieży) Hamburg Bergedorf. Wcześniej, bo w styczniu 2004 roku, w oficjalnym piśmie urzędnicy tłumaczyli:

Odkąd treść powyższego pisma ukazała się w prasie, coraz więcej urzędników Jugendamtów odwiedza sale sądowe w sprawach, które wytaczają pokrzywdzeni rodzice. Grecy, Francuzi, Belgowie, Amerykanie, Turcy, Rosjanie, Polacy a nawet Niemcy – łączy ich tragedia rozwodu i związana z nim utrata ukochanych dzieci, które Urzędy ds. Młodzieży odbierają pod byle pretekstem i oddają na wychowanie dawnym małżonkom narodowości niemieckiej, lub rodzinom zastępczym. Ci, którym dzieci odebrano, mogą je widywać wyłącznie pod nadzorem urzędników Jugendamtu. W pomieszczeniu z kratami w oknach, czerwone od łez oczy malców pozbawionych rodzica (albo obojga) łakną miłości, którą mama czy tata przez lata wyrażali w ich ojczystym języku. Dzieci nie rozumieją, dlaczego nagle każe im się rozmawiać po niemiecku. Rodzice wiedzą – przed spotkaniem urzędnicy ich ostrzegają: z dzieckiem wolno rozmawiać po niemiecku, albo widzenia się skończą. Złamani szantażem, godzą się na warunki urągające ludzkiej godności. Są przekonani, że lepiej nie podejmować nierównej walki, w której stawką jest własne dziecko. Podobnych przypadków są w Niemczech tysiące.

„Dla nich wojna jeszcze się nie skończyła”

Człowiekiem, który po latach urzędniczego bezprawia dokonał „wyłomu w murze” i swoim przykładem daje nadzieje wielu, jest właśnie Wojciech Pomorski. Ów największy problem niemieckich i austriackich Jugendamtów, to Polak z podwójnym obywatelstwem. Żarliwy chrześcijanin i gorący patriota wraz z ostatnią falą PRL-owskiej emigracji, 12 lipca 1989 roku wyjechał z rodzinnego Bytowa. Jak sam mówi, w Hamburgu imał się chyba każdego zawodu. Sprzątał supermarket, był pielęgniarzem, wreszcie został kierownikiem firmy budowlanej. Zakochał się w szesnastoletniej Niemce Tanji, z którą po trzech latach wziął ślub. Owocem ich miłości są dwie córeczki: Justynka i Iwonka Polonia. – To na cześć mojej ojczyzny – mówi pan Pomorski.

Rodzina od strony żony nie akceptowała ich związku. – Dla nich wojna jeszcze się nie skończyła – ocenia dziś Pomorski. Najbliżsi krewni jego żony służyli w SS, a babka, członkini Hitlerjugend, została wysiedlona z dawnych Prus. – Ale prawdziwy skandal wybuchł, gdy w ich rodzinie pojawił się Murzyn – wspomina Gertruda Pomorska, matka pana Wojciecha. Wydawało się, że Tanji nie obchodzi dezaprobata rodziny. Z własnej woli nauczyła się mówić po polsku i zgodziła, by w hamburskim mieszkaniu domownicy mówili w tym języku. Z reguły poza domem wszyscy rozmawiali po niemiecku. Dzięki temu dziewczynki rozwijały znajomość dwóch języków jednocześnie. Mają też podwójne obywatelstwo.

Po południu dziewiątego lipca 2003 roku Wojciech Pomorski zastał puste mieszkanie i rzuconą w kąt obrączkę żony. Zaczął się koszmar, który trwa do dziś. Jak twierdzi, żona porwała córeczki z pomocą hamburskiego Jugendamtu. Niedługo po zniknięciu dziewczynek, do domu pana Wojciecha przyjechał dziadek Justynki i Iwonki, kiedyś czołowy działacz Solidarności na Pomorzu, a dziś artysta ze Związku Literatów Polskich - Wacław Pomorski.

Wacław Pomorski

Pustka

Przyjechałem tu w gości

A zastałem dom pusty

Wyjałowiony ze szczebiotu ptaków

Zapieczętowany

Na klamerki milczenia

Błagam:

Zamieńcie odlot na bezpieczny powrót!

Powróćcie w gniazdo chyłkiem opuszczone!

Niech się napełni świat gwarem

I piskiem !

Niech łzy daremnie z oczu nie płyną!...

Dopiero po czterech miesiącach sąd rodzinny w Hamburgu zezwolił Wojciechowi Pomorskiemu na widzenia z córeczkami. Miały się one odbywać raz na dwa tygodnie, przez dwie godziny i wyłącznie pod nadzorem działacza Jugendamtu – sąd obawiał się, że Pomorski zechce uprowadzić dzieci do Polski. Jednak zanim doszło do spotkania, mężczyzna uprzedził urząd, że będzie z Justynką i Iwonką rozmawiał również po polsku. – To spotkanie odbędzie się po niemiecku albo nie odbędzie się wcale – odpowiedział Pomorskiemu urzędnik Martin Schroeder. – Jako odpowiedzialny ojciec i Polak nie mogłem tego zaakceptować – wspomina mężczyzna. Zaplanowane spotkania odwołano.

Pomorski nadal walczy. Porusza niebo i ziemię, by tylko móc porozmawiać ze swoimi córkami. Ma do tego zresztą pełne prawo, do dziś nie utracił praw rodzicielskich. Od decyzji Jugendamtu odwołał się do sądu, jednocześnie wysyłał pisma do niemieckich polityków (w tym do ówczesnego kanclerza RFN Gerharda Schroedera), polskich placówek dyplomatycznych, posłów do parlamentu europejskiego, polskiego sejmu, nagłaśnia też sprawę w mediach. Długo oczekiwany przełom miał nastąpić po ponad roku od uprowadzenia dzieci. Na wieść o sprawie sądowej, urzędnicy zobowiązali się zorganizować widzenie, które miało się odbyć w języku polskim. Wkrótce jednak okazało się, że do widzenia nie dojdzie, bowiem małżonka Wojciecha Pomorskiego wywiozła dzieci do Austrii.

- Jugendamt, mając już na karku polskie i niemieckie media, a w sądzie pozew o zakaz języka polskiego, przekroczenie swoich uprawnień i kompetencji oraz o łamanie „Traktatu polsko-niemieckiego”, pozornie zgadza się na rozmowy w języku polskim. Równocześnie żona wraz z dziećmi wymyka się do Wiednia. To jawna kpina – denerwuje się Wojciech Pomorski. Przywołuje też rozmowę, na którą wezwał go Bruno Mohr, działacz Jugendamtu w Hamburgu. – Na moją sugestię, że zakaz porozumiewania się z dziećmi w języku polskim łamie „Traktat polsko-niemiecki” z 1991 roku, pan Mohr odparł, że go „ten traktat gówno obchodzi”, po czym zerwał się z krzesła, z rozmachem otworzył drzwi i krzyknął: „Raus hier!” – wspomina Wojciech Pomorski, a na dowód daje nam kopię nagranej na dyktafon rozmowy.

Dopiero po dwóch latach Wojciech Pomorski ponownie zobaczył swoje córki. I to za osobistym wstawiennictwem sędziego prowadzącego jego sprawę rozwodową - dr Enderleina. Możliwość rozmowy z dziewczynkami w języku polskim okazała się jednak czysto teoretyczna. - Z wielkim bólem musiałem przyjąć do wiadomości, iż moje córeczki zostały całkowicie oduczone języka polskiego. Justynka i Iwonka wręcz bały się powiedzieć jakiekolwiek słowo w tym języku – przyznaje w rozmowie z Dziennikiem.

Od tamtego spotkania minęły już ponad trzy lata, w czasie których Wojciech Pomorski widział swoje dzieci zaledwie dwa razy. Łącznie przez ponad pięć lat rozmawiał z córkami trzynaście godzin, wyłącznie pod nadzorem. Mężczyzna toczy batalie sądowe już na czterech frontach jednocześnie. W Niemczech prowadzi cztery procesy, w Austrii pięć i w Polsce jeden. Kolejna sprawa czeka na rozstrzygnięcie przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Na prawników, podróże między krajami i opłaty sądowe wydał już grubo ponad sześćdziesiąt tysięcy euro.

O co toczy się proces w Polsce? Matka córek pana Pomorskiego nie wyraża zgody, aby dzieci ich dzieci miały jakiekolwiek polskie dokumenty, tłumacząc, że to świadczy o „polskim nacjonalizmie” ich ojca. Pan Wojciech oddał więc sprawę do sądu rejonowego w Bytowie, który orzekł, że sądem właściwym do wydania decyzji przyznającej dzieciom polskie paszportów jest sąd w miejscu ich pobytu. Nawet jeżeli zostały one uprowadzone i nikt nie wie, gdzie przebywają – tak, jak w tym przypadku. Wyrok podtrzymał sąd drugiej instancji w Słupsku. Dzisiaj pan Pomorski zapowiada kasację do Sądu Najwyższego.

– Urzędnicy chcą, żebym płacił alimenty. Nie będę wspierał łamania praw człowieka i rujnowania psychiki moich dzieci. Nie mogę też pracować - stowarzyszenie pochłania cały mój czas. Mam depresję. Tak długo, jak nie będę widział dzieci, nie będę w stanie z niej wyjść. Zdarza się, że miesiącami nie chce mi się wstawać. Po co? Żeby znowu sobie zrobić jedzenie, zjeść, wydalić, znowu pójść spać… Bardzo ciężko przechodzę jesień. Dzisiaj też mi się córeczki śniły – mówi Dziennikowi Wojciech Pomorski. Im dłużej rozmawiamy, tym większa sterta urzędowych papierów piętrzy się na stole jego skromnego rodzinnego mieszkanka w Bytowie. Z leżącej obok mozaiki wyblakłych zdjęć spoglądają na nas roześmiane „buźki kochanych urwisów” – jak nazywa je pan Wojciech. Twardy facet, który nie boi się łez. – To są procesy, w których oni rozwalają moje serce. Moje dzieci to moje serce. Ja tych urzędników ranię po ryju, tłukę, kopię, walę w nos, jucha im leci, zęby powybijane mają. Ja jestem silny, ja ich zatłukę, zniszczę. Ale oni wiedzą, że się wykrwawiam. Dzień po dniu – tłumaczy dryblując między dokumentami, które spadają z przepełnionego już stołu.

Rodzice się jednoczą

Co przez pięć lat osiągnął Wojciech Pomorski? Jego historia zyskała rozgłos międzynarodowy. Pomorski doczekał się oficjalnych przeprosin od pani Gili Schindler, wysłanniczki rządu Niemiec do Parlamentu Europejskiego. Członek Komisji Europejskiej Franco Frattini potępił Jugendamt za łamanie 12 artykułu Traktatu Wspólnotowego, który zakazuje dyskryminacji narodowościowej. Wtórowali mu polscy europosłowie – Bogusław Rogalski,  Marcin Libicki czy Adam Bielan. Nad sprawą pochylił się też polski MSZ w osobie samego profesora Władysława Bartoszewskiego, a obecnie problemem dyskryminacji rodziców przez niemieckie sądy rodzinne i Jugendamty zainteresował się nawet prezydent Lech Kaczyński. Co najważniejsze Pomorski – porywa rodaków do nowego, arcyważnego meczu Polska – Niemcy. W nim nie chodzi jednak o piłkę, tylko godność, honor i język.

Pan Pomorski założył Polskie Stowarzyszenie Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech t.z. Zrzesza ono ludzi, którzy – podobnie jak on – na własnej skórze doświadczyli wszechwładzy urzędników Jugendamtów. Dziś należą do niego 52 osoby – i to zarówno z Polski, jak i innych europejskich krajów. Są nawet rodzice niemieccy. Historia każdego z nich wyciska łzy z oczu największych twardzieli. – A to przecież tylko wierzchołek góry lodowej – zauważa Wojciech Pomorski. Cudze dramaty przeżywa jak własny podkreślając, że cierpienie uszlachetnia i daje mu siłę do dalszej walki o „nasze dzieci”.

Ale walka ta jest wyczerpująca. Pochłania całą energię i zdrowie rodziców, wszystkie ich oszczędności, a na poważną pomoc finansową ze strony Polski na razie nie mają co liczyć. – Podczas pierwszej rozmowy z ówczesną szefową dyplomacji panią Anną Fotygą 1 lutego 2007 r. zapadła decyzja: zakładamy stowarzyszenie. I wtedy dostaliśmy pomoc finansową z MSZ. Na razie tylko cztery tysiące euro – mówi Dziennikowi Pomorski. – Mamy nadzieję, że w tym roku dostaniemy trochę więcej. Bo nam żołnierzom na froncie potrzebna jest broń i amunicja. A my już wiemy, jak walczyć z bezprawiem w Niemczech – dodaje.

Dla części rodziców pan Pomorski jest jak brat, spowiednik i psycholog zarazem. – Gdziekolwiek jesteś, śpij spokojnie Wojtuś. Jesteśmy z Tobą i wszyscy Cię bardzo kochamy. My, ludzie, którym zabrano dzieci. To bardzo dobrze, że jesteś i że wiesz, co i jak robić. Modlę się o siłę dla Ciebie – oto treść wiadomości, jaką otrzymał podczas rozmowy z Dziennikiem od jednej z członkiń związku. Chciałby pomóc każdemu, choć przyznaje, że sam ma poważne problemy finansowe. – Jak bym miał pieniądze, żeby opłacić dobrych adwokatów… Ale nie ma z czego. Do marszałka senatu złożyłem podanie o dofinansowanie Stowarzyszenia. Jeśli senat je rozpatrzy - może dostaniemy kilka tysięcy euro. A ja bym chciał każdemu człowiekowi dać chociaż po sto euro. Niektórzy żyją na skraju nędzy – żałuje Wojciech Pomorski.

Ojciec pedofil? Ważne, że Niemiec

Trudne warunki ma pani Maria Klein (imię i nazwisko zmienione – red.), która - jak sama przyznaje - wegetuje w wynajmowanym przez siebie skromnym mieszkanku koło Stuttgartu. O sądowych bataliach, które toczyła o dwóch synów, nie chce opowiadać. Wspomina tylko, że wyszła po nich z ciężką nerwicą. Żyje samotnie i utrzymuje się ze skromnego zasiłku, choć mogłaby przecież wrócić do Polski. Pani Klein chce być jednak blisko już prawie dorosłych synów.

– Ostatnie osiem lat, to szereg upokorzeń, dyskryminacji, poniżania. W tej chwili próbuję odbudować nasze rodzinne relacje, które sądy niemieckie, Jugendamt i szkoła zrujnowały. Żeby dzieci zrozumiały, ze ja jestem ich mamą, która ich kocha i chce ich dobra. A nie tak, jak oni to przedstawiali, że jestem niebezpieczna, zła i wyrodna – mówi Dziennikowi.

W swoim ojczystym języku mówiła do synów tylko wtedy, gdy jej były mąż był poza domem. On i jego rodzina nie tolerowali polskości w niemieckim domu. Ale gdy małżeństwo zaczęło się rozpadać, synowie państwa Klein mówili już po polsku. Tragedia ich rodziny zaczęła się w 2000 roku, gdy synowie mieli osiem i dziesięć lat.

Mąż pani Klein opłacił prawnika, zażądał rozwodu i pełni praw rodzicielskich. Przed niemieckimi sądami przedstawiał żonę w charakterze polskiej wariatki, która „spalszcza” ich niemieckie dzieci grożąc laniem, jeśli nie będą mówić po polsku. Niemiecki sąd dał temu wiarę i po kilku latach odebrał Polce prawa rodzicielskie, przyznając je wyłącznie ojcu. Ojcu pedofilowi.

Choć to brzmi jak sen szaleńca, to ponura rzeczywistość. Mąż pani Klein interesował się małymi dziewczynkami. Zbierał pedofilskie zdjęcia, które pani Klein chowała do szuflady. Przekonywała sama siebie, że jej synowie powinni mieć obojga rodziców. Wreszcie miarka się przebrała. Gdy mąż rozpętał w domu piekło żądając rozwodu, pani Klein pokazała niemieckiej policji kryminalnej film nagrany ukradkiem przez jej męża. Widać na nim, jak dwunastoletnia siostra polskiej matki bierze nago kąpiel w łazience domu państwa Kleinów.

Prawomocny wyrok skazujący męża pani Klein za rozpowszechnianie dziecięcej pornografii, niemiecki sąd wydał w 2002 roku. Ale dla sądu rodzinnego nie miało to znaczenia. Pierwsza instancja przyznała prawa do opieki nad dziećmi obojgu rodzicom. Mąż pani Klein odwołał się od tej decyzji i w kwietniu 2004 roku wygrał. – Ja nie miałam już wtedy środków na obronę – mówi Dziennikowi pani Klein.

– Mój eks-mąż jest zdania, że czternastoletnie dzieci mogą uprawiać seks! Ja absolutnie nie wiem, co przez te lata moi synowie oglądali, może pornografię? Nie mogłam nic przeciwko temu wychowaniu zrobić, bo cokolwiek mówiłam w Jugendamcie, to mnie wyśmiewano – wspomina zrezygnowana kobieta.

–  Dzisiaj walczę już tylko o to, aby znowu być dla nich matką. Obiad, spacer… Chłopcy o tym zapomnieli. Mówiono im: wy nie musicie mieć mamy Polki, nie powinniście jej słuchać – mówi Maria Klein. – Tu nie chodziło o dobro naszych dzieci, tylko ich wynaradawianie. I udało im się. Mój starszy syn ma dzisiaj 18 lat i mógłby jechać do Polski, ale już nie chce. Rozmawia ze mną po polsku, ale grozi, że przestanie. Bo czuje się Niemcem – opowiada Dziennikowi kobieta.

Nazistowskie korzenie urzędu

W latach 1939 – 1945 naziści wywieźli do Niemiec 160 tysięcy „czystych rasowo” polskich dzieci. Pozbawione dawnej tożsamości, zostały one oddane na wychowanie niemieckim rodzinom. Do roku 1952 wszystkie akta uprowadzonych zostały zniszczone. Za wszystkim stał… Jugendamt. Ów utworzony jeszcze w roku 1939 roku przez NSDAP urząd służył polityce wynaradawiania „dobrych rasowo” dzieci i przekształcania ich w „pełnowartościowych” mieszkańców Rzeszy. Normy zaczerpnięte z ustawy „Reichsjugendwohlfahrtgesetz” dotyczącej opieki nad dziećmi i młodzieżą Rzeszy znalazły się w obowiązującym dziś na terenie RFN Kodeksie Socjalnym i są podstawą dla działalności niemieckich Urzędów ds. Młodzieży.

Jak to możliwe, że w XXI wieku, w majestacie prawa urzędnicy zakazują rozmawiać z dziećmi w ojczystym języku? Dlaczego prawa do opieki nad dziećmi dostaje mężczyzna skazany za pedofilię? Po wysłuchaniu historii innych rozbitych rodzin, podobnych pytań można stawiać wiele. Na każde z nich niemieccy urzędnicy znajdują gotową odpowiedź. – Są to wyjątkowe i odosobnione przypadki – mówią. – Tyle tylko, że przykładów jawnej dyskryminacji udokumentowanych w urzędowych pismach mogę pokazać dziesiątki. A rodziców zastraszanych „bez papieru” są tysiące – twierdzi Wojciech Pomorski. Niestety, niektórzy z nich od razu dają za wygraną. – A ja za cholerę się nie poddam! – mówi stanowczo Pomorski.

Problem w tym, że warunkiem wstępnym rozstrzygnięć sądów rodzinnych w Niemczech są opinie Jugendamtów. A te podlegają lokalnym politykom, rząd federalny nie ma żadnego wpływu na ich decyzje. Opierając się na swobodnie interpretowanej formule „dobra dziecka” (Kindeswohl), pracownicy Jugendamtu uczestniczą we wszelkich postępowaniach sądowych, w których w grę wchodzą relacje rodziców z dziećmi. Jugendamt, nazywany przez Niemców „trzecim rodzicem”, może zaocznie wydać decyzję, że rodzic jest na przykład chory psychicznie, a nawet odebrać mu prawa do opieki. Ingerencja urzędu nie ogranicza się jednak wyłącznie do rozbitych małżeństw mieszanej narodowości. Znane są przypadki, gdy obojgu rodzicom odbierano dzieci na rzecz rodziny zastępczej. Za wychowywanie państwo płaci takim rodzinom od 600 do 3000 euro miesięcznie „od łebka”. Pieniądze trafiają też na konto Jugendamtu i interes się kręci. Poza tym Niemcy od lat borykają się z problemem starzejącego społeczeństwa, co jest konsekwencją ujemnego przyrostu naturalnego. Częstym motywem odbierania dzieci rodzicom obcej - bo przecież nie tylko polskiej - narodowości, jest obawa (rodzica bądź urzędnika), że drugi małżonek chce wywieźć dzieci do swojego kraju.

Nie walczymy z ludźmi, tylko z systemem

–Nie pozwolę, aby na tragedii moich córeczek ktokolwiek rozkręcał nienawiść do Niemców. Mam wśród nich wielu przyjaciół. Nie chcę nienawidzići dlatego powtarzam: rodzice zrzeszeni w stowarzyszeniu nie walczą z ludźmi, tylko z systemem, który odbiera im dzieci i godność – tłumaczy prezes stowarzyszenia, pan Wojciech Pomorski. I pokazuje Dziennikowi listę członków jego organizacji. Egzotyka brzmienia imion i nazwisk ludzi, którzy czują się pokrzywdzeni przez niemieckie sądy i Jugendamty dowodzi, że problem dotyczy nie tylko Polaków.

Plany na przyszłość? – Na przełomie września i października zorganizujemy w Warszawie wielką demonstrację. Zjadą się Polacy, Belgowie, Francuzi, Niemcy, Turcy, Grecy… – wylicza Pomorski. – Zjednoczeni w cierpieniu rodzice, którym niemiecki system bezprawnie odbiera dzieci, poniża ich i dyskryminuje – opowiada. Demonstracja miałaby się zacząć pod ambasadą niemiecką i przemaszerować ulicami Warszawy pod Pałac Prezydencki. Tam, wspólną prośbę o pomoc rodzice chcą wręczyć prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i przedstawicielom rządu.

– Urządzimy tu powtórkę z historii – zapowiada Pomorski. – W 1454 o pomoc króla polskiego zabiegały stany pruskie, teraz rodzice z całej Europy poproszą naszego prezydenta o wsparcie w walce z bezprawiem – tłumaczy. Jak zdradził, pomysł demonstracji zyskał aprobatę prezydenta, a przygotowania ruszyły pełną parą.

W sprawę zaangażował się też polski rząd. Członkowie stowarzyszenia pana Pomorskiego spotkali się niedawno z dyrektorem kancelarii profesora Władysława Bartoszewskiego, profesorem Krzysztofem Miszczakiem. Padła wówczas prośba, aby stowarzyszenie Pomorskiego sporządziło dla rządu listę udokumentowanych przypadków dyskryminacji rodziców i dzieci przez niemieckie sądy i Jugendamty, aby profesor Bartoszewski mógł Niemcom rzucić na stół konkret wobec zapewnień, że to są tylko jednostkowe przypadki.

Odbyło się też spotkanie w polskim MSZ. Wówczas, w obecności wysokich funkcjonariuszy ministerstwa, Niemiec Christian Rost wstał i ze łzami w oczach dziękował Polakom za zaangażowanie. – Polacy doświadczeni przez bolesną historię łamania praw człowieka przez Niemców, są dzisiaj wyczuleni na te przypadki i dają wiarę samym obywatelom niemieckim, że ze wspieranym i ukrywanym przez państwo bezprawiem można jednak wygrać – powiedział Rost, po czym padł w objęcia zaskoczonemu Wojciechowi Pomorskiemu.

Ukrywa się w Polsce przed… Niemcami

Czy to wystarczy, by pomóc krzywdzonym rodzicom? Dla ludzi takich, jak Pani Klein, pomoc polityków nadchodzi zbyt późno – Jugendamt stracił kontrolę nad jej dojrzałymi synami, a ona nie ma już siły dalej się procesować o odszkodowania. Za to o pomoc rozpaczliwie woła pani Agnieszka (imię zmienione na życzenie – red.), której Wojciech Pomorski pomógł wywieźć z Niemiec trzyletniego syna.

Zanim udało nam się skontaktować z panią Agnieszką, przeszliśmy ścieżkę, jaką zna się wyłącznie z filmów szpiegowskich. Dla tej kobiety i jej trzyletniego synka to brutalna codzienność. Pani Agnieszka żyje w ukryciu. Zapytana, gdzie mieszka, odpowiada jedynie, że w Polsce. Nie prosi polskich władz ani policji o pomoc, bo boi się, że zaraz miałaby na karku swojego niemieckiego męża, który już raz wytropił ją w Polsce i przyjechał, by odebrać dziecko. Zdaniem pani Agnieszki, próbę „odbicia” syna od początku do końca zaplanował i opłacił niemiecki Jugendamt.

Wstrząsająca historia kobiety miała swój początek 17 października ubiegłego roku. – Byłam wtedy w pracy. Zadzwonił do mnie telefon. To był mąż, bardzo podekscytowany, który powiedział mi, że nasze małżeństwo się rozwaliło a on wziął naszego syna – wspomina pani Agnieszka. Chłopiec miał wtedy zaledwie trzy latka. Wkrótce okazało się, że rzeczywiście – berlińskie mieszkanie pani Agnieszki zostało wyczyszczone z dobytku, zniknęły nawet rodzinne zdjęcia i wszystkie dokumenty kobiety.

Polka zwróciła się do sądu z prośbą o wyjaśnienie sprawy. Choć dziecko nieustannie płakało chcąc wrócić do matki, jej mąż twardo mówił „nie”. Przed rozprawą obie strony przesłuchał berliński Jugendamt.  Rozprawa odbyła się bardzo szybko, bo po zaledwie półtora tygodnia od uprowadzenia dziecka. – I to była zupełna farsa! Zabrakło protokolantów, rozprawa nie została wciągnięta na dziennik podawczy, to była taka rozprawa na czarno – mówi kobieta.

Sędzina miała zacząć od stwierdzenia: – No, chciałam osądzić inaczej, ale na podstawie orzeczenia Jugendamtu i psychologa muszę wydać określoną decyzję. –Jak ja to usłyszałam, to się pode mną nogi ugięły – wspomina pani Agnieszka. A orzeczenie Jugendamtu składało się z czterech stron, wśród których tylko dwa zdania pochodziły z godzinnego przesłuchania Polki: że była na urlopie macierzyńskim dwa lata i karmiła dziecko 13 miesięcy piersią.

– Nie było słowa o tym, że mąż to planował od roku, w tajemnicy przede mną urządził sobie nowe mieszkanie, że porwał dziecko, że ogranicza kontakt, nic! Tylko jego oszczerstwa: że jestem niezrównoważona, on musiał sprzątać dom, że sadzałam dziecko przed telewizorem i sobie paznokcie malowałam – wylicza pani Agnieszka. – A ja przecież nigdy sobie paznokci nie malowałam, a on nigdy się domem nie zajmował – przekonuje.

Jakie było rozstrzygnięcie sądu? Matka Polka dostała prawo do widzeń. Dwa razy w tygodniu po trzy godziny, z czego zawsze ponad godzinę spędzała z dzieckiem w samochodzie, bo mąż zamieszkał daleko i przeniósł synka do innego przedszkola. – Ilekroć odwoziłam dziecko samochodem do ojca, to był prawdziwy koszmar, bo przez czterdzieści minut synek po prostu wył i zalewał się łzami. Przy odprowadzaniu do ojca synek płakał, krzyczał na całe osiedle, łapał mnie za spódnicę, wisiał na mnie jak małpka! To były okropne momenty. A mąż był twardy, nie ustępował – wspomina pani Agnieszka.

W każdy piątek kobieta dostawała też dziecko na noc i odwoziła w sobotę rano do taty. Od decyzji adwokatka pani Agnieszki złożyła odwołanie. Wówczas, sędzina drugiej instancji, po otrzymaniu od Jugendamtu i męża Polki kolejnego oczerniającego pisma, postanowiła, że sprawę rozstrzygną biegli psychologowie. Nie zdążyli.

– Rodzina w Polsce próbowała uświadomić mi, że Niemcy odbiorą mi dziecko. Ja nie chciałam o tym słuchać, mieszkałam przecież w tym kraju od kilkunastu lat, tu miałam dom, pracę, życie sobie ułożyłam. Dla świętego spokoju zadzwoniłam do Pana Wojciecha Pomorskiego. I to była historyczna rozmowa – wspomina kobieta.

 – Pan Wojciech miał argumenty, doświadczenie, przykłady. Powiedział mi, że nie jestem jedyna. Opowiedział mi o czterdziestu przypadkach, kiedy rodzice z mieszanych małżeństw potracili dzieci. Potem zresztą dowiedziałam się już o osiemdziesięciu takich sprawach, teraz znam trzysta podobnych historii. Powiedział mi też, że prawdopodobnie szybko stracę pracę, zrobią ze mnie wariatkę i zostanę tam sama, załamana, bez pracy i co najgorsze, stracę dziecko. Zapadła szybka decyzja - wyjazd do Polski – mówi dziś Dziennikowi kobieta.

Ucieczkę do kraju zaplanowała na najbliższy piątek, bo wtedy miała całą noc widzenia z dzieckiem. Jak przez ostatnie sześć i pół tygodnia, odebrała synka z przedszkola i usadziła w aucie, w którym czekała na niego też babcia. To był 30 listopada 2007 roku. Nad ich bezpiecznym powrotem do Polski czuwali zaufani znajomi jadący obok drugim samochodem. W Opolu kobieta nie wytrzymała już nerwowo i poprosiła kierowcę z drugiego samochodu, by prowadził za nią. Dojechali do nowego domu bez przeszkód.

Po przyjeździe do Polski, chłopiec był w szoku. Zdarzało się, że rzucał się na podłogę i wpadał w ataki histerii. Wkrótce okazało się, że mąż pani Agnieszki manipulował dzieckiem. – Wrażliwy synek został wyrwany ze swojego rodzinnego domu i dopiero niedawno zaczął wyrzucać z siebie, co mówił mu ojciec. „Polska jest głupia, mama jest zła, mama go nie chce, mama jest wariatką, mama pójdzie do szpitala, polska babcia to czarownica” – opisuje pani Agnieszka.

W Polsce kobieta zaczęła sobie organizować życie od nowa, trzylatka zapisała do dobrego przedszkola. Wojciech Pomorski przestrzegał ją jednak, że Jugendamt ma pieniądze, będzie jej szukać. I że nie odpuszczą zarówno urzędnicy, jak i jej mąż.  – I rzeczywiście, mają pieniądze. Moja rodzina jest obserwowana przez taksówkarzy z dwóch krakowskich korporacji, którzy stoją pod oknami po kilka godzin dziennie i na pewno nie robią tego za darmo. Telefony są na podsłuchach – przekonuje nas pani Agnieszka. Nie dajemy wiary i wtedy dowiadujemy się czegoś jeszcze.

– To było 18 marca tego roku – opowiada Dziennikowi kobieta. – Sąsiedzi uprzedzili nas, że pod domem stoi kilku Niemców i jakaś telewizja. Wiedzieliśmy już, że mój mąż poszedł do polskiego sądu z wnioskiem o wydanie mu dziecka. Natychmiast wsiadłam z mamą i synkiem do taksówki i zaczęliśmy uciekać. Błagałam taksówkarza, żeby jechał jak najszybciej, a on mnie wypytywał, co ja zrobiłam, że oni mnie śledzą? Taksówkarz wjeżdżał do strefy zamkniętej na rynku w Krakowie, licząc na to, że tamci za nami nie wjadą, a oni dalej na ogonie. W końcu przez telefon umówiliśmy się ze znajomymi na przerzucenie mnie, mamy i synka do innego samochodu. Miało się to odbyć na terenie Galerii Kazimierz.

W Galerii Kazimierz trójka uciekinierów musiała poczekać na umówioną pomoc. Pani Agnieszka relacjonuje: – No więc, weszliśmy do Galerii, żeby schronić się wśród ludzi. Gdy już dostałam sygnał, że nasz samochód czeka, zeszliśmy do garażu i wtedy znowu zobaczyłam tych śledzących nas mężczyzn. Tych samych, którzy wcześniej czatowali pod moim domem. Biegli w moim kierunku, więc zaczęłam strasznie krzyczeć, synek płakał. Groziłam, że wezwę policję. Przybiegli mi na pomoc ochroniarze obiektu i ich przepędzili. Potem poprowadzono nas na inny parking, gdzie czekał samochód. Byłam bezpieczna. Od tamtego czasu nikt mnie nie nachodził, ale jestem teraz wyjątkowo podejrzliwa. Musiałam się też przeprowadzić – opowiada.

Po tym incydencie, synek pani Agnieszki przestał chodzić do przedszkola, krótkotrwała iluzja spokoju została zburzona. Kobieta boi się gdziekolwiek zameldować, a nawet stracić dziecko z oczu. W utrzymaniu pomaga jej rodzina i dobrzy ludzie. – Oni doskonale wiedzieli, gdzie ja mieszkam, że jestem w domu, a przecież nie miała o tym pojęcia nawet moja rodzina! – tłumaczy pani Agnieszka. – Teraz już pan wierzy, że telefony są na podsłuchach? – pyta.

W Niemczech policja ją ściga. Jest nakaz aresztowania i listy gończe. Polskiej policji się nie boi, ale też nie potrafi zaufać. Myśli o mediacjach z mężem, które zaproponowali polsko-niemieccy psychologowie. Uzależnia to jednak od jego dobrej woli. – Ja z nim nie zasiądę przy jednym stole, dopóki on nie przestanie mnie straszyć policją i dopóki nie wycofa z tych polskich i niemieckich sądów spraw karnych przeciw mnie – mówi matka, która w Niemczech jestem przestępcą, a w Polsce zastraszonym uciekinierem.

 Po pół roku spędzonym w Polsce, synek powiedział pani Agnieszce: tato mówił, że ty mnie nie chcesz, a moja głowa mówiła „nie prawda”. Jakiś czas później trzyletni chłopiec przytulił się do niej mówiąc cicho: „dziękuję ci mamusiu”.

Czy podobne słowa zdążą usłyszeć inni rodzice, którym Jugendamty odebrały dzieci? Co dziś będą robić córeczki tatusia: Justysia i Iwusia Polonia Pomorskie? Pobawią się w domu lalkami? Znowu pojadą do sądu porozmawiać z panem sędzią? A może pójdą na plac zabaw, pokręcą się na karuzeli i upieką ciasto z piasku? Ciekawe, jak odpowiedzą innym dzieciom na pytanie, kim jest ich tata. Może po prostu: nasz tata jest Polakiem.

Filip Jurzyk, DZIENNIK, Warszawa 20.08. 2008